Szukając jesieni...
Bardzo lubię swoją pracę i bardzo dużo pracuję, ale… czasem trzeba też porządnie odpocząć. I tak zrobiliśmy w zeszły weekend. Korzystając z tego, że piątek był świętem narodowym i z tego, że wypożyczalnie aut miały promocję wybraliśmy się na poszukiwanie jesieni. Bo musicie wiedzieć, że w Barcelonie nadal jest na tyle ciepło, że można chodzić w krótkim rękawku, a nawet kiedy zrobi się zimno, to nie ma jesieni. Liście robią się po prostu szare i spadają. Nie ma co marzyć o żółciach, pomarańczach czy czerwieniach…
Ale słyszeliśmy, że jesień można znaleźć w Pirenejach i tam właśnie ruszyliśmy. A konkretnie do położonej tuz przy granicy z Francją doliny Valle de Aran. Ciekawe miejsce – mieszkańcy mówią trzema językami ojczystymi: aranejskim (to język oficjalny, używany w szkołach i urzędach!), katalońskim i hiszpańskim, a wielu z nich zna też francuski i angielski. W zimie to wielki kurort narciarski, a teraz jakby spokojniej. Nie zatrzymaliśmy się na dnie doliny, ale jakieś 11 kilometrów w bok od głównego kurortu i kilkaset metrów powyżej. I trafiliśmy do niezwykłego domu, niezwykłej kobiety, która traktowała nas i pozostałych gości, jak wnuki, które zjechały się na weekend. Na śniadanie sadzała nas przy wspólnym stole i podawała własny chleb, własne jajka, własne pomidory…
Ale poza jedzeniem i rozmowami w ciekawym towarzystwie, udało nam się też trochę pochodzić i porozciągać skostniałe od siedzenia przy komputerze mięśnie. I już nic więcej nie mówię, zdjęcia wystarczą!